Kilimandżaro- finał !

O godzinie 7 rozpoczął się nasz kolejny dzień. Przewodnik każdego ranka pytał nas jak spaliśmy. Mąż sypiał jak niedźwiedź w czasie snu zimowego a mój sen był płytki. Natomiast tego dnia nie czułam porannego zmęczenia, a to dobry znak, bo organizm choć troszkę się zregenerował.
Promienie słońca oświecały majestatyczną górę Barranco na którą, gotowi byliśmy się wdrapać.

Wyruszyliśmy bez pośpiechu godzinę po pobudce. Zdobywając Barranco musiałam się nieźle nagimnastykować, czułam się niemalże jak kobieta pająk :).  Droga była skalista i pionowa. Z naszą ekipą szli również tragarze, którzy mimo bagażu na swoich głowach, byli w stanie podawać nam ręce by pomóc nam wskoczyć na strome skały.  Im wyżej wchodziliśmy, tym warunki atmosferyczne się diametralnie zmieniały. Zaczęło być chłodniej, a my szliśmy jak gdyby w chmurach. Nareszcie weszliśmy na szczyt Barranco ,aby móc potem pomaszerować do doliny Karanga.

KARANGA HUT 3930 m n. p.m
W dolinie Karanga było ostatnie ujęcie wody niezbędnej nam do mycia i picia.
W obozie mieliśmy dzień aklimatyzacji. Wiele osób w tym miejscu ma problem z zaśnięciem. Niektórzy wybierają opcję 6 dniową i po lunchu maszerowali dalej. My natomiast rozłożyliśmy sobie siły na 7 dni, aby wypocząć i lepiej przystosować organizm do warunków.
Noc była niezwykła. Mimo, że byłam ubrana od stóp do głów, w szaliku, rękawicach i czapce, to zimno i tak doskwierało. Bezsenność dopadła i mnie. Wyszłam z namiotu i spoglądając w dół ujrzałam migoczące światełka tanzańskich domostw a nade mną świecił wielki biały księżyc.

BARAFU CAMP 4600 m n.p.m
Dotarliśmy do przedostatniego obozowiska około godz. 13. Wiał silny wiatr a chłód dawał o sobie znać. Przemarszem byliśmy zmęczeni, ale pozytywne myśli zdobycia szczytu w nas zostawały. Cały dzień przesiedzieliśmy w naszym namiocie ze względu na panujące wietrzne warunki.  Wieczorem odbyła się odprawa z naszym przewodnikiem. Zawsze rozmawiał z nim mąż, bo moja znajomość angielskiego jest słaba, ale może i dobrze, bo tłumaczył tylko tyle, aby zaspokoić moją ciekawość. 
Podróż na szczyt miała zacząć się o godzinie 24. Ta noc była bardzo długa w oczekiwaniu, kiedy ruszymy w ostatnią drogę do spełnienia naszych marzeń.
Mimo silnego wiatru, który targał naszym namiotem w prawo i w lewo słyszałam gdzieś za głową jak wymiotowały nieznajome mi osoby. Mąż w śpiworze owinięty jak kokon i ja 
w czapce, rękawiczkach, szaliku obok niego, myślałam już o tym aby ta noc się skończyła. A to był dopiero początek..

24:00 pobudka.
Z czterech naszych znajomych Amerykanów na szczyt wchodził tylko jeden. Reszta się źle czuła i rozchorowała. Mąż przygotował mi jeszcze herbatę do termosu i ruszaliśmy.. 
Przede wszystkim najważniejsze było nasze CIEPŁO ! Mieliśmy ze sobą ogrzewacze do butów i do rękawic, więc przygotowani byliśmy solidnie; kominiarki na głowę, kaptury, woda na plecach i baterie do aparatu i kamery ogrzewane przy naszym ciele. 

W nocy na wysokościach widać w oddali jedynie małe przesuwające się światełka. Mimo tego, że również byliśmy wyposażeni w czołowe latarki i tak mało co widziałam. Polegałam jedynie na przewodniku i jego asystencie. Szliśmy bardzo wolno, ale nie można było nam przystanąć. Było tak okropnie zimno, że w jedną chwilę nasze nogi zaczynały kostnieć. 
Więc w głowie zadawałam sobie pytania:
- jak daleko jeszcze?
- jak długo? 
Łzy ze zmęczenia napływały mi do oczu. Mąż mnie wspierał, bo widział, że słabnę, ale we mnie tkwiła jedynie złość z bezsilności. Przewodnik pytał męża czy coś się ze mną dzieje? może źle się czuję. Problemem była moja kondycja i wytrzymałość fizyczna. Nie miałam jednak wyjścia, musiałam maszerować. Było za zimno, aby stanąć i zacząć płakać. Obojętnieję.
Z godziny na godzinę zaczęło się robić coraz jaśniej, a małe światełka przede mną zaczęły znikać mi z pola widzenia. Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że do celu niedaleko. Odrobina pozytywnego myślenia przemknęła mi przez głowę. Wtedy już wiedziałam, że się nie poddam.

STELLA POINT 5739 m n.p.m
Nasz pierwszy przystanek, po długim przemarszu. Zaczęło być coraz jaśniej. Woda nam niestety zamarzła, i jedyne co została to ciepła herbata, o której mąż wcześniej pomyślał. Piłam tylko ja, żeby wzmocnić i rozgrzać organizm. Po 7- godzinnym wysiłku dowiedziałam się, że czeka nas jeszcze 45 min drogi po równiejszym terenie. Westchnęłam a łzy napłynęły mi z bezsilności do oczu po raz kolejny . 
Bardzo niewiele zostało do celu a powietrze stawało się rzadsze. Musieliśmy powoli oddychać, ale wysiłek utrudniał zadanie. Mąż ,który na tej wysokości czuł się swobodnie, robił zdjęcia i nagrywał filmy kamerą. 

KILIMANDŻARO UHURU PEAK 5895 m n.p.m
Dotarliśmy!!!
- No to dotarliśmy, żeby zaraz schodzić- powiedział mój mąż
- a co ty chciałeś robić piknik ?- pytam z niedowierzaniem
- chociaż szampana otworzyć- odpowiedział :) 
Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Znajomy Amerykanin powiedział nam, że źle się czuje na tej wysokości i schodzi. My jeszcze zostaliśmy, aby nacieszyć się tą chwilą. Słońce coraz mocniej świeciło.
Lodowiec na Kili było widać, ale ze względu na ocieplenie klimatu chudł w oczach.
Krajobraz można było porównać do tego na księżycu, które można często spotkać w telewizji. Kratery powulkaniczne, pył i słońce, które było blisko nas :) 
W tamtej chwili pomyślałam, że nie ma takiej mocy, która mogłaby mnie załamać. Pokonałam samą siebie i w trudnych chwilach w życiu przypominam sobie ten moment. Osiągnęłam swój cel. Nie mogę zapominać też o tych, którzy nade mną czuwali, czyli często wspominani: Nasz przewodnik Michael i jego asystent Frank. 

BARAFU - zejście
Było już z górki, mimo tego brakowało nam wody, ponieważ przewody w baniaku były zamarznięte. Wydobyłam je na zewnątrz i pod wpływem promieni słonecznych zaczęły się ogrzewać i po dwóch godzinach można było się czegoś napić. Schodziliśmy długą drogą w dół do naszej przedostatniej bazy, z której wyruszaliśmy na szczyt Uhuru Peak.
Tam dotarliśmy około godz. 14. Mieliśmy dwugodzinny odpoczynek i obiad. Po napojeniu się przecudownym sokiem pomarańczowym stwierdziłam, że na chwilę się położę, ale zasnęłam z wyczerpania. Obudzono mnie przed podaniem obiadu. Dzień się jeszcze nie skończył, musieliśmy zejść do początkowego obozowiska. 

MWEKA CAMP 3100 m n.p.m
Kwiat Impatiens Kilimanjari (trąba słonia)

Byliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani naszym wyczynem. Po powrocie dostaliśmy nasze ulubione miseczki z wodą do mycia. Po dwóch dniach mogłam się w końcu opłukać. U góry ze względu na deficyt wody mycia nie było . 
Kolacja i upragniony, pierwszy, niczym niezakłócony sen. Zasnęłam bardzo szybko. Nic nie słyszałam i nic nie widziałam. Jednym słowem padłam . Po pobudce z etuzjazmem w duchu powiedziałam, że mogłabym jeszcze raz zdobywać dach Afryki :)

"WIARA W SIEBIE SAMEGO CZYNI CUDA"

Łzy zakręciły mi się w oczach na widok pożegnania naszej 9-osobowej załogi. To oni wszyscy, których nawet imion nie znam, pracowali na nasze marzenia. Wspierali nas na duchu.

Cała wyprawa miała miejsce dwa lata temu we wrześniu 2013. Odtworzyłam ją w pamięci dzięki zdjęciom i nagraniom wideo . Przeżycie tego jest niezapomnianym doświadczeniem i wiedzą.


PODSUMOWANIE:
Nasza wyprawa była dobrze przygotowana. Jeżeli ktoś by mi powiedział co mnie czeka przy tej podróży nie było by to dla mnie tak ciekawe i pełne tajemnic. Nie wierzyłam w swoje możliwości i jedyną niewiadomą był strach przed tym czy dam radę. Natomiast silniejsza była ciekawość i moc, która mnie tam ciągnęła. W końcu to ja podjęłam decyzję, że chcę tam być. 
plan wyprawy
Wszystko co mnie spotkało i ludzi, których poznałam wzbogaciły moje doświadczenia o milion razy. Dało mi to siłę osiągnięcia rzeczywistych szczytów, nie tylko 
palcem po mapie. 
Cieszę się ,że to dopiero początek moich wyczynowych przygód. Zresztą każda nasza wyprawa z mężem jest ogromnym wyzwaniem. 
Taka jest nasza pasja :)

3 komentarze :

  1. Piękne zdjęcia. A wspomnienia jeszcze piękniejsze. Wielkie wyrazy uznania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś wspaniałego! Marzenie... niby tak nieosiągalne, a jednak można! Pięknie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo zazdroszczę podróży! Na pewno pozostały w pamięci cudowne wspomnienia. Gratuluję wytrwałości, bo bez wątpienia była to trudna wyprawa. Pozdrawiam serdecznie :)

    http://thebeautyisland-et.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka