Promienie słońca oświecały majestatyczną górę Barranco na którą, gotowi byliśmy się wdrapać.
Wyruszyliśmy bez pośpiechu godzinę po pobudce. Zdobywając Barranco musiałam się nieźle nagimnastykować, czułam się niemalże jak kobieta pająk :). Droga była skalista i pionowa. Z naszą ekipą szli również tragarze, którzy mimo bagażu na swoich głowach, byli w stanie podawać nam ręce by pomóc nam wskoczyć na strome skały. Im wyżej wchodziliśmy, tym warunki atmosferyczne się diametralnie zmieniały. Zaczęło być chłodniej, a my szliśmy jak gdyby w chmurach. Nareszcie weszliśmy na szczyt Barranco ,aby móc potem pomaszerować do doliny Karanga.
KARANGA HUT 3930 m n. p.m
W dolinie Karanga było ostatnie ujęcie wody niezbędnej nam do mycia i picia.
W obozie mieliśmy dzień aklimatyzacji. Wiele osób w tym miejscu ma problem z zaśnięciem. Niektórzy wybierają opcję 6 dniową i po lunchu maszerowali dalej. My natomiast rozłożyliśmy sobie siły na 7 dni, aby wypocząć i lepiej przystosować organizm do warunków.
Noc była niezwykła. Mimo, że byłam ubrana od stóp do głów, w szaliku, rękawicach i czapce, to zimno i tak doskwierało. Bezsenność dopadła i mnie. Wyszłam z namiotu i spoglądając w dół ujrzałam migoczące światełka tanzańskich domostw a nade mną świecił wielki biały księżyc.
BARAFU CAMP 4600 m n.p.m
Dotarliśmy do przedostatniego obozowiska około godz. 13. Wiał silny wiatr a chłód dawał o sobie znać. Przemarszem byliśmy zmęczeni, ale pozytywne myśli zdobycia szczytu w nas zostawały. Cały dzień przesiedzieliśmy w naszym namiocie ze względu na panujące wietrzne warunki. Wieczorem odbyła się odprawa z naszym przewodnikiem. Zawsze rozmawiał z nim mąż, bo moja znajomość angielskiego jest słaba, ale może i dobrze, bo tłumaczył tylko tyle, aby zaspokoić moją ciekawość.
Podróż na szczyt miała zacząć się o godzinie 24. Ta noc była bardzo długa w oczekiwaniu, kiedy ruszymy w ostatnią drogę do spełnienia naszych marzeń.
Mimo silnego wiatru, który targał naszym namiotem w prawo i w lewo słyszałam gdzieś za głową jak wymiotowały nieznajome mi osoby. Mąż w śpiworze owinięty jak kokon i ja
w czapce, rękawiczkach, szaliku obok niego, myślałam już o tym aby ta noc się skończyła. A to był dopiero początek..
24:00 pobudka.
Z czterech naszych znajomych Amerykanów na szczyt wchodził tylko jeden. Reszta się źle czuła i rozchorowała. Mąż przygotował mi jeszcze herbatę do termosu i ruszaliśmy..
Przede wszystkim najważniejsze było nasze CIEPŁO ! Mieliśmy ze sobą ogrzewacze do butów i do rękawic, więc przygotowani byliśmy solidnie; kominiarki na głowę, kaptury, woda na plecach i baterie do aparatu i kamery ogrzewane przy naszym ciele.
W nocy na wysokościach widać w oddali jedynie małe przesuwające się światełka. Mimo tego, że również byliśmy wyposażeni w czołowe latarki i tak mało co widziałam. Polegałam jedynie na przewodniku i jego asystencie. Szliśmy bardzo wolno, ale nie można było nam przystanąć. Było tak okropnie zimno, że w jedną chwilę nasze nogi zaczynały kostnieć.
Więc w głowie zadawałam sobie pytania:
- jak daleko jeszcze?
- jak długo?
Łzy ze zmęczenia napływały mi do oczu. Mąż mnie wspierał, bo widział, że słabnę, ale we mnie tkwiła jedynie złość z bezsilności. Przewodnik pytał męża czy coś się ze mną dzieje? może źle się czuję. Problemem była moja kondycja i wytrzymałość fizyczna. Nie miałam jednak wyjścia, musiałam maszerować. Było za zimno, aby stanąć i zacząć płakać. Obojętnieję.
Z godziny na godzinę zaczęło się robić coraz jaśniej, a małe światełka przede mną zaczęły znikać mi z pola widzenia. Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że do celu niedaleko. Odrobina pozytywnego myślenia przemknęła mi przez głowę. Wtedy już wiedziałam, że się nie poddam.
STELLA POINT 5739 m n.p.m
Nasz pierwszy przystanek, po długim przemarszu. Zaczęło być coraz jaśniej. Woda nam niestety zamarzła, i jedyne co została to ciepła herbata, o której mąż wcześniej pomyślał. Piłam tylko ja, żeby wzmocnić i rozgrzać organizm. Po 7- godzinnym wysiłku dowiedziałam się, że czeka nas jeszcze 45 min drogi po równiejszym terenie. Westchnęłam a łzy napłynęły mi z bezsilności do oczu po raz kolejny .
Bardzo niewiele zostało do celu a powietrze stawało się rzadsze. Musieliśmy powoli oddychać, ale wysiłek utrudniał zadanie. Mąż ,który na tej wysokości czuł się swobodnie, robił zdjęcia i nagrywał filmy kamerą.
KILIMANDŻARO UHURU PEAK 5895 m n.p.m
Dotarliśmy!!!
- No to dotarliśmy, żeby zaraz schodzić- powiedział mój mąż
- a co ty chciałeś robić piknik ?- pytam z niedowierzaniem
- chociaż szampana otworzyć- odpowiedział :)
Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Znajomy Amerykanin powiedział nam, że źle się czuje na tej wysokości i schodzi. My jeszcze zostaliśmy, aby nacieszyć się tą chwilą. Słońce coraz mocniej świeciło.
Lodowiec na Kili było widać, ale ze względu na ocieplenie klimatu chudł w oczach.
Krajobraz można było porównać do tego na księżycu, które można często spotkać w telewizji. Kratery powulkaniczne, pył i słońce, które było blisko nas :)
W tamtej chwili pomyślałam, że nie ma takiej mocy, która mogłaby mnie załamać. Pokonałam samą siebie i w trudnych chwilach w życiu przypominam sobie ten moment. Osiągnęłam swój cel. Nie mogę zapominać też o tych, którzy nade mną czuwali, czyli często wspominani: Nasz przewodnik Michael i jego asystent Frank.
BARAFU - zejście
Było już z górki, mimo tego brakowało nam wody, ponieważ przewody w baniaku były zamarznięte. Wydobyłam je na zewnątrz i pod wpływem promieni słonecznych zaczęły się ogrzewać i po dwóch godzinach można było się czegoś napić. Schodziliśmy długą drogą w dół do naszej przedostatniej bazy, z której wyruszaliśmy na szczyt Uhuru Peak.
Tam dotarliśmy około godz. 14. Mieliśmy dwugodzinny odpoczynek i obiad. Po napojeniu się przecudownym sokiem pomarańczowym stwierdziłam, że na chwilę się położę, ale zasnęłam z wyczerpania. Obudzono mnie przed podaniem obiadu. Dzień się jeszcze nie skończył, musieliśmy zejść do początkowego obozowiska.
MWEKA CAMP 3100 m n.p.m
Kwiat Impatiens Kilimanjari (trąba słonia)
|
Byliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani naszym wyczynem. Po powrocie dostaliśmy nasze ulubione miseczki z wodą do mycia. Po dwóch dniach mogłam się w końcu opłukać. U góry ze względu na deficyt wody mycia nie było .
Kolacja i upragniony, pierwszy, niczym niezakłócony sen. Zasnęłam bardzo szybko. Nic nie słyszałam i nic nie widziałam. Jednym słowem padłam . Po pobudce z etuzjazmem w duchu powiedziałam, że mogłabym jeszcze raz zdobywać dach Afryki :)
"WIARA W SIEBIE SAMEGO CZYNI CUDA"
Łzy zakręciły mi się w oczach na widok pożegnania naszej 9-osobowej załogi. To oni wszyscy, których nawet imion nie znam, pracowali na nasze marzenia. Wspierali nas na duchu.
Cała wyprawa miała miejsce dwa lata temu we wrześniu 2013. Odtworzyłam ją w pamięci dzięki zdjęciom i nagraniom wideo . Przeżycie tego jest niezapomnianym doświadczeniem i wiedzą.
PODSUMOWANIE:
plan wyprawy |
palcem po mapie.
Cieszę się ,że to dopiero początek moich wyczynowych przygód. Zresztą każda nasza wyprawa z mężem jest ogromnym wyzwaniem.
Taka jest nasza pasja :)
Piękne zdjęcia. A wspomnienia jeszcze piękniejsze. Wielkie wyrazy uznania.
OdpowiedzUsuńCoś wspaniałego! Marzenie... niby tak nieosiągalne, a jednak można! Pięknie!
OdpowiedzUsuńBardzo zazdroszczę podróży! Na pewno pozostały w pamięci cudowne wspomnienia. Gratuluję wytrwałości, bo bez wątpienia była to trudna wyprawa. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńhttp://thebeautyisland-et.blogspot.com/